Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Nie jadę w podróż, tylko żyję w podróży – czyli jak bezpiecznie wypić herbatkę z Talibami i przepłynąć Atlantyk na stopa

20 163  
97   17  
Ktoś w komentarzach pod jednym z filmików na kanale „Jak to daleko” napisał, że jego autor – Tomasz Jakimiuk, szerzej znany też jako Kierownik – to polski podróżnik z największymi jajami. I wystarczy obejrzeć choć kilka minut któregokolwiek z materiałów Tomka, żeby stwierdzić, że w tym stwierdzeniu musi być sporo prawdy. Próbowanie lokalnego życia w Afganistanie, przemierzanie autostopem tej niezbyt turystycznej części Afryki czy wyjazd do Iranu – trzeba przyznać, nie jest to kolejny typowy dzień w biurze. Bohater dzisiejszego wywiadu swoje przygody na drugim końcu świata relacjonuje na bieżąco, dzięki czemu możemy poczuć się częścią jego eskapad. I choć obecnie przebywa kilka tysięcy kilometrów od Polski, w Afryce Zachodniej, znalazł chwilę, żeby zdzwonić się na sympatyczną pogawędkę. Rozmawiał Michał Przechera.

- Zanim przejdziemy do logistycznych detali i emocjonujących wspomnień, powiedz proszę jak to się wszystko zaczęło...

- Przygodę z podróżowaniem, pisaniem i nagrywaniem vlogów rozpocząłem w 2013 roku jako zapalony autostopowicz. Ten sposób podróżowania do dziś jest zresztą głównym trzonem mojego działania i wciąż nie znalazłem lepszego sposobu pozwalającego mi być bliżej lokalnych i szybciej nawiązywać z nimi relacje, dzięki czemu później mogę budować reportaż wideo czy pisać książkę. Zacząłem od wyprawy z Podlasia do Maroka. Pierwsza wywołująca tak skrajne emocje podróż to natomiast autostop i jachtostop z Europy przez Karaiby i Bahamy do Meksyku w 2014 roku. Przepłynięcie Atlantyku dwunastometrową łodzią było niesamowitym przeżyciem. Miałem 50 euro w kieszeni, ale wiedziałem, że jestem w stanie zarobić w czasie podróży. To skrajne wyjście poza strefę komfortu – nie masz hajsu, ale dysponujesz czymś droższym, czyli czasem. Możesz pracować i zarabiać niezależnie od tego, gdzie jesteś. Siłą rzeczy wiąże się to jednak z dłuższą podróżą i utratą energii, którą mógłbyś poświęcić na podróż. Tutaj trzeba znaleźć balans – jeśli nie masz pieniędzy, zawsze znajdziesz sposób by je zdobyć, a jeśli je masz, zawsze będziesz wiedział, jak je ciekawie spożytkować.

- Przepraszam – jachtostop? Nie przesłyszałem się?

- Jachtostopem możesz dopłynąć przez praktycznie każdy zbiornik wodny – zaczynając od jeziora, a kończąc na oceanie. Zasada jest bardzo podobna do autostopu. Na trasie łapiesz auto, pytasz kierowcę o kierunek i... jedziesz. Tu działasz analogicznie – wchodzisz do mariny, dowiadujesz się dokąd kapitan płynie swoją łajbą i czy nie potrzebuje pomocy na pokładzie. Wtedy pojawia się szansa, że dogadacie się w kwestii roboty i transportu. Oczywiście chodzi o najprostsze zadania – praca jako majtek, obserwator, ewentualnie kucharz. Ja podczas tej wyprawy robiłem wszystko, choć dopiero uczyłem się podstaw żeglowania. Nie byłem do tego w żaden sposób przygotowany. W tym czasie jachtostop był niszowy, dziś też nie słyszy się wiele o podróżnikach, którzy decydują się na taki sposób podróży. Ale płynął wówczas ze mną też inny chłopak z Polski, także zatrudniony jako majtek.

https://youtu.be/O0K0qXWZIpw?si=bDngQy0pf_8XO22i
- Powróćmy jeszcze na chwilę do finansowej organizacji wypraw. Takie wyprawy wymagają sporych nakładów? Brak pieniędzy może utrudnić czy spowolnić wyjazd?

- Wychodzenie ze strefy komfortu wiąże się z niewygodą, a jeśli chcemy coś osiągnąć, niestety musimy ją opuścić i poczuć tę niewygodę. Jak nie masz pieniędzy, musisz przymknąć oko na wiele aspektów i jechać do przodu. Obecnie planując podróże nawet nie myślę o budżecie. Staram się tak zmonetyzować swoją działalność, żeby się nie martwić. To bardzo miłe uczucie swobody. Dzięki wspierającymi mnie na różne sposoby widzom, sprzedaży książek, wpływom z YouTube'a, Patronite'a czy wreszcie współpracom z markami nie obawiam się o płynność finansową. Mając bezpośrednie dojście do publiki możesz reklamować różne rzeczy i najzwyczajniej w świecie brać za to pieniądze. Kiedyś zakładałem, że budżet na podróż powinien wynosić 3000 złotych – a jak się kasa skończy, to wracam. Dziś nie jadę w podróż, tylko żyję w podróży. Mieszkając w Polsce też przecież musiałbym zapłacić rachunki, kupić jedzenie i inne niezbędne rzeczy. Turysta najpierw pracuje, zarabia, a potem leci gdzieś wydać te pieniądze. Ja też jestem turystą, ale bardzo często wyjeżdżam, więc te proporcje bycia w kraju i poza granicami się zacierają. Co za tym idzie, nie rozgraniczam specjalnie tego na dwa odmienne budżety.

- Czy po tylu latach w podróży wiesz już, jak planować takie wielomiesięczne przedsięwzięcia?

- Szczerze powiedziawszy, to wciąż jeden wielki spontan. Na dobrą sprawę obierane przeze mnie kierunki nie są zbyt proste do planowania i pojawia się wiele aspektów mogących się zmienić już na etapie przygotowań, więc trzeba być niezwykle elastycznym. To w ogóle chyba najtrudniejsza kwestia w podróżowaniu – samo wyrobienie wiz do niektórych krajów na trasie może zająć od kilku do kilkunastu dni i zabrać ogromną pulę pieniędzy, więc za każdym razem staram się to jakoś zoptymalizować.

- Krzysztof Grabowski, perkusista Dezertera, w wydanej niedawno książce wspominał wyjazd na trasę do Anglii sprzed ponad 30 lat. Zespół nie został wpuszczony na Wyspy tylko ze względu na widzimisię celnika i cały misterny plan... upadł, a ambitne przygotowania i plany zostały przystemplowane potężną finansowo-organizacyjną wtopą. Czy jako przybysz z egzotycznej Polski w dalekich krajach mierzysz się z takimi problemami?

- Tamte czasy były trudne ze względów politycznych – wtedy Polacy mogli tylko pomarzyć o swobodnym przekraczaniu granic. Współczesne realia są znacznie przystępniejsze w tej kwestii i obecnie podróżuje się znacznie łatwiej. Jestem na o żywym dowodem – można dotrzeć w tak niedostępne rejony jak Afganistan, Pakistan, Iran, Liberia, Sierra Leone czy Syria, co kilka dekad temu było praktycznie niewykonalne. Ale czasami i dziś można napotkać problemy – gdy próbowałem przejechać lądem z Jordanii do Iraku, musiałem odpuścić i wrócić, bo nie było żadnej opcji dalszej podróży. Uruchomiłem nawet kontakty w polskiej ambasadzie, ale odbiłem się na granicy i nie miałem innej opcji, jak tylko zrezygnować. Ale to raczej sporadyczne sytuacje. Nie wiem, czy chodzi o doprecyzowanie planów i szczegółowy research – ale podejrzewam, że w dużej mierze sukces zależy od dobrego przygotowania. Zdaję sobie sprawę, że jeżeli coś nie wypali, to niestety prawdopodobnie będę musiał poświęcić bardzo dużo czasu i pieniędzy na naprawę tej sytuacji.

https://youtu.be/7OlpqafjH1A?si=XmsnrGHDAJwqt1df

- Przyznałeś jednak, że rozczarowałeś się Marokiem – pierwszym kierunkiem swojej podróży. To była dobra szkoła?

- Maroko było zupełnie odmienne kulturowo. Pierwsze wrażenia wyniesione stamtąd potem niestety się powielały. Byłem tam dobrych kilka razy i to zdecydowanie nie jest mój faworyt. (śmiech) Niestety, północna Afryka, czyli ta arabska, jest dość specyficzna i dla mnie było to męczące. Pamiętam spory strach przed podróżą w tamte rejony, nie zdawałem sobie zbytnio sprawy z różnic między odmiennymi częściami tego kontynentu. W szkole nie uczą nas o świecie tak, jakbyśmy chcieli, ale też nie ma na to czasu; program jest okrojony, a klasy zbyt duże – dużo by gadać. Poznawanie przeze mnie świata i doświadczanie go było dla mnie próbowaniem, czy się sparzę czy czy przejdę suchą stopą.

- Hulajnoga to dobry środek transportu? W końcu w ten sposób też zjechałeś kawał świata.

- Wymyśliłem ten projekt nie dlatego, żeby używać hulajnogi jako głównego środka transportu, choć i tak przejechałem na niej kawałek świata. Ona miała za zadanie przyciągnąć i zainteresować szersze grono odbiorców i rozluźnić moje plecy – wreszcie mogłem zdjąć plecak i przełożyć ciężar na sprzęt. Rzeczywiście to się wspaniale sprawdziło – do tego stopnia, że zrobiłem duże projekty z hulajnogą: z Podlasia do Chin i Pakistanu lądem oraz z północy na południe Afryki, o czym zresztą napisałem książkę „Ludzie drogi”. Serdecznie polecam!

- No to na ile ten podróżniczy research różni się od dziennikarskiego zdobywania źródeł? Dopiero będąc w środowisku możesz mieć dostęp do „wiedzy tajemnej”? Jest jakaś sieć kontaktów, której nie namierzysz oficjalnie?

Bez dwóch zdań! Podczas wypraw każdego dnia poznajesz nowe osoby, te zaś mają grupę swoich znajomych, i tak dalej. Świąt się opiera na kontaktach i dobrych relacjach. Będąc w środowisku podróżniczym i mając szerokie znajomości znacznie łatwiej mi dotrzeć do tej „tajemnej wiedzy”, ale studia dziennikarskie moim zdaniem nie uczą dobrego researchu. Zresztą ten kierunek wybrałem całkowicie świadomie, mając już 27 lat i 2 tytuły magistra. Nie przesiedziałem czasu na zajęciach, czasami wręcz wyrywałem od wykładowców informacje. Już podróżując wiedziałem, czego chciałbym się dowiedzieć. Uczelnia często przygotowuje teoretycznie, ale praktykę – przynajmniej w moim przypadku – kształciłem przez lata w trakcie wyjazdów. Świat reportażu przede wszystkim opiera się o chęć poznania innych ludzi i kultur. Musiałem wypracować pewne schematy myślenia i cechy przydatne w podróży. Jeśli chcesz być w czymś mistrzem, trzeba poświęcić na to 10 tysięcy godzin.

- Trudno wyróżnić się w mnogości kanałów przybliżających życie na drugim końcu świata?

- Kanały podróżnicze rzeczywiście rosną jak grzyby po deszczu. Jest ich sporo, ale często powstają i równie szybko, co znikają. Jeśli porównasz je z contentem lifestyle'owym, newsowym, naukowym czy nawet sportowym okazuje się, że tych treści wcale nie ma tak dużo. Robiąc materiał o podziałach rasowych w Republice Południowej Afryki przegrasz z testem napojów gazowanych, to brutalna rzeczywistość dzisiejszych mediów. Polska to zamożny kraj – i mówię to z pełną odpowiedzialnością po latach doświadczeń w jeżdżeniu w różne kierunki świata. Bilety lotnicze są natomiast coraz tańsze, czasami nawet absurdalnie, więc coraz łatwiej podróżować w odległe zakątki. Do Marrakeszu bez większych problemów można namierzyć lot za 300 złotych. To pozwala bardziej otworzyć się na świat. Wychodzenie ze strefy komfortu jest czymś niesamowitym i fajnie, że ktoś chce o tym opowiadać. Mamy ogromną dostępność do sieci, internet jest tani, a niektórzy youtuberzy dysponują sprzętem mogącym obsłużyć klienta niczym dom mediowy. Dotarcie do odbiorcy jest dość proste, choć ja akurat nie jestem tego najlepszym przykładem. (śmiech) Ale uważam, że rynek nie jest przesycony, to wciąż jest nisza, a każdy twórca chcący zdobyć stałego odbiorcę powinien być wyraźny i charakterystyczny. Dawniej nie zdawałem sobie z tego sprawy, szło mi dość słabo, ale dziś podchodzę do sprawy znacznie bardziej świadomie.

https://youtu.be/jpPYbWQD6is?si=AHc5fDswYTNIFI6T

- Zastanawiam się, jak pogodzić spontaniczne życie w trasie z koniecznością poświęcenia sporej ilości czasu na ogarnięcie wszystkich socjali, nie mówiąc już o montowaniu filmów. Masz kogoś do pomocy we wszystkich wirtualnych kwestiach?

- Jestem maszyną, wszystko robię sam. (śmiech) Nie wiem, czy to dobre, ale nie wyobrażam sobie innego modelu pracy. Nie wrzucam filmików po powrocie, czyli z półrocznym opóźnieniem, tylko w miarę na bieżąco i wręcz w czasie rzeczywistym. To też podwyższa poprzeczkę dla innych twórców i motywuje ich do regularnej pracy. Wiele rzeczy można zautomatyzować, przyspieszyć i zoptymalizować. Są też niewidoczne z perspektywy widza kwestie, nad którymi twórca taki jak ja musi siedzieć – między innymi księgowość czy podatki, żeby ta działalność ekonomicznie miała ręce i nogi. O tym się raczej nie wspomina, bo to mało interesujące – odbiorcy widzą już content, czyli wisienkę na torcie. Nie pokazuję wielogodzinnych przygotowań, a następnie kilkudniowej roboty w terenie niezbędnej do realizacji jednego odcinka. A przecież później jeszcze trzeba zmontować materiał, co nawet wprawionej dłoni zajmuje kilka dobrych godzin, do tego dochodzi renderowanie – warto, żeby film był w dobrej jakości. Trzeba też znaleźć i kupić internet, a na koniec może się okazać, że wrzucenie odcinka gdzieś w Afryce Zachodniej czy na Bliskim Wschodzie zajmuje 16 godzin... Twórca publikujący w podróży mierzy się z wieloma takimi znakami zapytania.

- Wydaje mi się, że jednym z największych znaków zapytania może być kwestia bezpieczeństwa. W dalekich krajach czujesz się pewnie?

- Wielu rzeczy po prostu nie mogę pokazywać. To ryzyko – i dla mnie, i dla osób nagrywanych – a słyszałem dużo o karach w afgańskim więzieniu. Najniebezpieczniej jednak czułem się w krajach chrześcijańskich, gdzie społeczne akceptowane jest spożywanie alkoholu czy innych używek, a na ulicach można spotkać odurzonych ludzi. W krajach muzułmańskich tego nie ma, więc poczucie bezpieczeństwa automatyczne rośnie. Jak też już wspominałem, destynacje do których się udaję, są bardzo często mało turystyczne – jak Afganistan, Gwinea Bissau czy Irak. Tam nie ciągnie masowy turysta, niosący za sobą zmianę mindsetu lokalnych. Na drugim biegunie są natomiast Tajlandia lub Kambodża, czy patrząc na bardziej oczywiste kierunki, Egipt i Maroko. Turystów jest dużo i szybko wyjeżdżają, więc lokalni są z nimi opatrzeni i stają się oschli, wręcz ślepi. A gdy wybierasz się w miejsca potencjalnie mało bezpieczne, ludzie paradoksalnie zaczynają się tobą interesować i stają się twoimi aniołami stróżami – jak chociażby w Afganistanie. Wtedy ta podróż jest teoretycznie i praktycznie bezpieczniejsza. Wyznaję jednak prostą filozofię – jakim człowiekiem jesteś, takich ludzi przyciągasz. Ktoś bojaźliwy, zamknięty na świat będzie miał taki sam feedback i pewnie pojawią się nieoczekiwane negatywne sytuacje. Wspomniany wcześniej kolega poznany na jachtostopie w trakcie trzymiesięcznego pobytu w Meksyku został trzykrotnie ograbiony – z pieniędzy, aparatu i wszystkiego co miał. Mi przez taki sam czas w tym samym miejscu nie przytrafiła się żadna niebezpieczna sytuacja. Kolega był introwertyczny i miał poczucie, że chcą go zawsze obrobić, a ja pojechałem z otwartym sercem: Cześć, jestem Tomek, chcę poznać Meksyk, opowiedzcie mi o nim. Ale zawsze trzeba uważać.

https://youtu.be/Y5mU6La1G20?si=bwg2-TXe2ow3E8mA
- W krajach muzułmańskich naprawdę nie ma alkoholu? Często bywasz goszczony procentami?

- Niezależnie gdzie pojedziesz – czy do kraju muzułmańskiego czy nawet stricte ortodoksyjnego – wszędzie znajdą się ludzie z trunkiem. Jakaś naleweczka, wino palmowe – z wszystkiego da się zrobić takie dobroci. Na Bliskim Wschodzie są to rzeczy skrajnie nieakceptowane społeczne i ten proceder odbywa się dosłownie w podziemiu. W krajach otwartych alkohol jest bardzo mocno dostępny, jednak przez lata podróżowania rzadko zdarzało się, żeby ktoś gościł mnie trunkami. To naprawdę dość mało popularne, najczęściej proponują jedzenie i rozmowę. Alkohol w Polsce też trochę odchodzi do lamusa.

- Jak wygląda zderzenie z całkowicie odmiennymi kulturami i realiami cywilizacyjnymi? Zwłaszcza ciekawi mnie w tym kontekście tak demonizowany często w mediach Afganistan.

- Czasami trafiam w miejsca, gdzie dzieci zaczynają płakać na mój widok, a dorośli drapią się po głowie zastanawiając się, co ja tam w ogóle robię i wszyscy zadają mi takie same pytania. Ale w tych małych górskich miejscowościach naprawdę można poczuć serdeczność. Świadomość świata, jaką ma przeciętny Polak, nie jest wcale tak powszechna. Wydaje nam się, że to dobrodziejstwo, które ma każdy, ale prawda jest zupełnie inna. W Afganistanie zobaczyłem kraj zamknięty przez ponad 40 lat. Kraj kontrastów i absurdów. Afgańczycy z Talibami na czele nie mieli za bardzo pojęcia, co się dzieje poza ich granicami. Wyjazd dla nich nie jest prosty i niektórzy tam nie wiedzą nawet, kto to turysta albo co to telefon. Na drzwiach domostw można przeczytać informację o zaszczepionych domownikach, minąć jadącą ulicą ciężarówkę na poznańskich rejestracjach, a na bazarze kupić kurtkę... z futra psa. Do tego mają trzęsienia ziemi – ja trafiłem na takie atrakcje po godzinie snu. Z drugiej strony są Afgańczycy mówiący po angielsku, kiedyś spotkałem nawet gościa znającego hiszpański, więc da się z nimi skomunikować. Dziewczynki mogą chodzić do szkoły tylko do szóstej klasy, ale nauczyłem się nie oceniać odmiennych kultur, tylko spojrzeć na ten problem choćby w kontekście pozytywów demograficznych. Ale trzeba pamiętać, że to nie Hiszpania i rozmowa z kobietami wygląda na Wschodzie inaczej niż w Europie. Jakby miejscowi zobaczyli, że próbuję do jakiejś zagadać, sytuacja rozwiązałaby się szybko, choć większy problem pewnie miałaby dziewczyna – mogłaby nawet zostać ukarana fizycznie. Młodzi czekają na ślub, bo tylko tak mogą spróbować życia, chłopaki często pytają mnie czy zapoznam ich z jakimiś Polkami. Talibowie bronią swojego, są nieufni i nie chcą intruzów, a biały gość idący sam z plecakiem jest dla nich podejrzany. Często jeszcze wychodzą z założenia, że pewnie ma dużo pieniędzy. I choć może zabrzmi to dziwnie, jestem po stronie tych ludzi, bo nie należy ich mylić z fanatykami z ISIS, to tylko radykalny odłam. Broń nie robi na mnie już wrażenia. Trzeba dać im szansę, wsparcie i zaproponować dobre relacje.

https://youtu.be/iCBLbRfyOA0?si=vjE377v6JrAVfrNs
- W kontekście Republiki Południowej Afryki powiedziałeś natomiast o „rasizmie w praktyce”. Na czym on polega? - Jeżeli przyjedzie do nas osoba czarnoskóra i zawołasz jej za kilogram jabłek dwukrotność normalnej kwoty, to będziesz uznany za rasistę, bo faworyzujesz lokalnego. Z kolei w Afryce to ty płacisz więcej, bo przyjechałeś z bogatego kraju a pozostali mają na ciebie wywalone. Ten rasizm przejawia się głównie w drobnych sytuacjach, choć czasami naprawdę wołają horrendalnie wysokie ceny – 150 dolarów za wejście do parków narodowych, podczas gdy lokalni płacą jedynie mały procent tej sumy. Czasami ktoś krzyknie „ty białasie” albo nawet rzuci kamieniem. To rzadkie sytuacje, ale bywają. A teraz wyobraźmy sobie, że w którymkolwiek z dużych polskich miast powiesz coś analogicznego w stronę osoby o innym kolorze skóry. Zostałbyś zjedzony, i to przez rodaków. Jesteśmy bardzo wyczuleni na przejawy rasizmu, ale w Afryce Zachodniej on egzystuje, w jednych krajach bardziej, w innych mniej. Mówiąc o Republice Południowej Afryki należy pamięć, że apartheid to niedawny temat, a podziały będą żyły przez kolejne pokolenia. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej mniej więcej piętnastoletnia dziewczynka powiedziała mi, że chciałaby zamieszkać w Europie, bo jesteśmy bogaci. Spytałem jej wtedy, czy wszyscy czarnoskórzy są biedni. Chciałem w ten sposób wytłumaczyć, że różnice finansowe są wszędzie, niezależnie od kontynentu. Ważna jest świadomość świata.

- Podróżnicy często wspominają o wszelkiego rodzaju gastrycznych problemach związanych z jedzeniem na trasie. Odmawiasz czasami w obawie przed sensacjami michy ciepłej strawy?

- Jedzenie to o tyle ciekawy aspekt, że równie mocno człowieka pobudza chyba tylko seks. Podróżując staram się jedząc to, co lokalni. To czasami trudne – jak tu w Afryce, bo tu jadłospis jest bardzo ubogi: ryż, sos pomidorowy, mało warzyw, czasami trafi się jakaś ryba a rzadziej mięso... Mówię to oczywiście w kontekście podróży poza szlakiem. Z kolei Azja Centralna jest fantastyczna pod tym względem, tam się wszystko zgadza! Kazachstan, Tadżykistan, Kirgistan, Uzbekistan – te kraje skradły moje podniebienie. Uważam, że na jedzeniu nie warto oszczędzać i trzeba próbować różnych smaków. To doświadczenia, których trudno zapomnieć, tak jak trudno zapomnieć ludzi i ich historie. Ale jestem asertywny, więc jeśli ktoś podaje coś mogącego rozwalić mój żołądek na 4 dni, w trakcie których będę mieszkał w kiblu, to dziękuję. Wypicie kefiru z mało higienicznego naczynia w pierwszych dniach podróży prawdopodobnie skończy się prozaicznym rozwolnieniem. Czasami mógłbym zjeść konia z kopytami, a mówię, że nie jestem głodny. Staram się jednak odmawiać w taki sposób, żeby nie urazić gospodarza. To bywa trudne, bo lokalni mając dobre intencje nie pamiętają o różnicach we florze bakteryjnej.

- Skoro jesteśmy przy tak przyziemnych kwestiach, nie mogę nie spytać o dostępność toalet na trasie...

- To niestety nie jest oczywistym standardem, zwłaszcza w krajach rozwijających się. Bardzo często po prostu można trafić na dziurę w ziemi albo co gorsza na brak jakiejkolwiek toalety, co jest przykre i pokazuje bardzo niski poziom edukacji. Brak świadomości higieny sprawia, ze choroby się szybko rozprzestrzeniają i tu w Afryce widać, jak pozytywnie działa edukacja. Brudna była chociażby Liberia, tam niektórzy ludzie wciąż podmywają się deszczówką. Można trafić na cały wachlarz chorób – malaria, w tym jej najcięższa odmiana, dur brzuszny, żółta febra, a to tylko część wyliczanki. Wszystko, co najgorsze! Oczywiście będąc tam trafiłem do szpitala, badali mnie na malarię i żółtą gorączkę. Pozamiatało mnie, ale na szczęście niedaleko znalazłem szpitalik, gdzie postawili mnie na nogi za równowartość 50 złotych i na zewnątrz którego przybysza witał trawnik – śmietnik medycznych odpadów.

https://youtu.be/_uYpIA6diBM?si=hcSJx-g4jul7fFqG
- Jakie miałeś doświadczenia z policją na świecie? Często narzeka się na polskich funkcjonariuszy.

- Dostałem 3 mandaty na Podlasiu, a poza granicami nigdy, choć zdarzały się łapówki. Często trafiają się też żołnierze próbujący wycisnąć z ciebie trochę pieniądza. Policjanci są różni, w krajach rozwijających się bywają przezabawni. W trakcie sytuacji z nimi czasem włączam kamerę, co bywa skrajnie nieodpowiedzialne, trochę igram z ogniem, ale udaje mi się nie przekroczyć granicy. Są zaskakująco dziwni, mało odpowiedzialni i niekiedy słabo wyedukowani. Wydaje się, że dostali fuchę za czekoladę, bo ich zachowanie pozostawia wiele do życzenia. Po prostu są. Musisz być superelastyczny żeby wyczuć gościa, ale to prawdziwe nie tylko w kontekście policji.

- Pokazujesz też bliższe rejony, ale znacznie rzadziej.

- Też lubię podróżować do ościennych krajów, choć bardziej ciągnie mnie we wschodnie kierunki – Litwa, Ukraina. Mieszkałem też pół roku na Islandii, gdzie pracowałem jako przewodnik po lodowcu. To ciekawy epizod, poznałem ludzi z różnych części świata i kręgów społecznych. Islandczycy mają kompletnie inna mentalność, są bardziej zamknięci i zdystansowani; zwłaszcza do Polaków, którzy w pewnym momencie wręcz zalali ich wyspę. My jesteśmy początkiem Wschodu i mamy gen otwartości na przybysza. Czasami trudno było przebić ich barierę, ale jak się już otworzyli, było bardzo sympatycznie. Bliższe podróże odkładam jednak na później. Wychodzę z założenia, że póki mam siłę, powinienem jeździć w dalsze, trudniej dostępne i bardziej niebezpieczne rejony. Jestem przekonany, że – niestety – za 20 lat w pewne kierunki nie będę w stanie się wybrać, bo są skrajnie wyczerpujące psychofizycznie. W podróżowaniu przygodowym nigdy nie wiesz gdzie pójdziesz spać, co zjesz, kogo spotkasz...

- W międzyczasie zdążyłeś zdobyć też kilka prestiżowych nagród.

- Nagrody nagrodami... Z perspektywy czasu praktycznie przestałem pojawiać się na festiwalach, bo jeszcze więcej i dłużej podróżuję. Ale patrząc na wszystkie osiągnięcia, najbardziej dumny jestem z nagrody dziennikarzy na prestiżowych Kolosach i ze wszystkich wyróżnień publiczności, bo były niezależne. Wchodząc w niszę nikt nie wiedział, kim jest Tomasz Jakimiuk, ale wskoczyłem bardzo mocno z sandała.

- To czego należy ci życzyć na kolejne wyprawy?

- Nie będę zdradzał kierunków, w które się udam. Teraz jeżdżę przez Afrykę Zachodnią, ale każda podróż to plan na konkretną ilość odcinków. Życzcie mi, żebym po drodze spotkał ciekawych ludzi, opowiadających mi o swoich krajach. Takich, którzy poszerzą horyzonty moje i widzów. Największa wartość, jaką można pokazać innym ludziom na kanale, to historie konkretnego człowieka. Jak choćby opowieść księdza Zenon, który od 49 lat żyje w Afryce i opowiada o Wybrzeżu Kości Słoniowej.

https://youtu.be/-76yqPRL8Yg?si=kK0r-QK3o-XS0cmK
20

Oglądany: 20163x | Komentarzy: 17 | Okejek: 97 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało