Ależ był wczoraj zajebisty mecz na MŚ w Darts. Grali do czterech wygranych setów, każdy set składa się z trzech legów (z angielskiego leg - etap, partia). Anglik mierzy się z Belgiem. Anglik przegrywa wszystko, belg spuszcza mu niemiłosierny łomot. Jest 3:0 w setach dla Belga - dotychczas przegrał tylko jednego lega w pierwszym secie. W drugim secie anglik nawet nie podchodził do lotek kończących partie, wszystko wymiótł przeciwnik, ba, każdą partię kończył przez czerwony środek, za 50 punktów i to ze 100% skutecznością. Co chciał, to mu wchodziło. No i mamy to wspomniane 3:0, belgowi wystarczą trzy wygrane partie i jest w następnej rundzie, osiągając tym samym życiowy sukces. Jakoś tak mam, że od zawsze kibicuję wyspiarzom, czy to w piłkę, czy snookera, czy lotki, wszystko jedno. Zanoszę się lekkim smutkiem i rozczarowaniem, bo Scott Waitts jest jednym z moich ulubionych zawodników, a zbliża się srogi wpierdol. Nawet bez wygranego seta. I nagle bum. Anglikowi zaczyna wszystko wchodzić jak nóż w masło. Co wymyśli, to rzuca. Średnia punktów na trzy lotki szybuje o jakieś 20 w górę i robi się ponad 90 punktów na kolejkę (a to cholernie dużo, ja się cieszę jeśli udaje mi się osiągnąć średnią powyżej 45 punktów). 3:1 belg ma to jeszcze w dupie, bo droga do przegrania spotkania daleka, a zwycięstwo jest za rogiem. 3:2 Belgowi miękną nogi, anglik rzuca jak maszyna. 3:3 Belg niezbyt rozumie co się dzieje, Anglik wygląda jakby te trzy przegrane sety były rozegrane cztery lata temu i są tylko smętnym wspomnieniem. Zaczyna się set numer siedem. Waitts lekką ręką rzuca po 100, 140, 180. Raz, dwa, trzy i robi się 4:3 dla Anglika, Belg wygląda jak burmistrz Hiroszimy po zrzuceniu bomby "a", na twarzy ma wypisane "co to ku*wa było??". Dziękuję, do widzenia. Najlepszy mecz na tych mistrzostwach, jaki miałem przyjemność oglądać. Emocje takie, że aż Monia przestała szydełkować i oglądała ze mną ostatniego seta
A to dużo znaczy, bo lotki interesują ją tylko i wyłącznie jak opowiadam jak mi się grało danego dnia