Dobrze.
Siedziałem w pracy już prawie pięć i pół godziny, kiedy ruchy wewnątrz mego brzucha wyraźnie zasygnalizowały, że czas na posiłek. Kawa z rana już wyparowała, jabłko też przestało być widziane przez system. Decyzja musiała być podjęta niezwłocznie. Zablokowawszy uprzednio komputer (by uniknąć głupich żartów ze strony kolegów i by dbać o bezpieczeństwo danych) poprzez naciśnięcie kombinacji klawiszy win+l, udałem się w kierunku kurtek. Tu wybór był prosty, ponieważ łatwo mi było zlokalizować kurtkę własną, a te kolegów są na mnie za duże. Następnie założyłem kurtkę, zapiąłem i naciągnąłem na głowę kaptur. Rękawiczek nie zakładałem, bo mam blisko i dłonie nie zdążyłyby mi przemarznąć. Jeszcze nie podjąwszy decyzji gdzie zaspokoję głód, zerkałem:
1. Przed siebie, w kierunku super samu.
2. Lekko w prawo, w kierunku Restauracji Bałkany od kuchni.
Miałem dylemat, iść do sklepu, kupić jakieś zapychacze, soczek i jogurt, lub do knajpy. Stwierdziłem, że zaszaleję i poszedłem do baru. Aby tam dotrzeć, musiałem skręcić w prawo, zejść po trzech schodkach, skręcić w lewo, zaczekać na zielone światło na skrzyżowaniu. Gdy spełniłem powyższe warunki, zacząłem iść do przodu aż do końca takich pasów białych, wymalowanych na jezdni. Po ich minięciu skręciłem lekko w lewo, po dwóch krokach w prawo, wszedłem po trzech schodkach i się zatrzymałem, gdyż zadzwonił mój szanowny Ojciec. Rozmowa z nim zajęła mi jakieś 8 minut. Po zwyczajowych uprzejmościach kończących rozmowę, schowałem telefon do kieszeni, otworzyłem drzwi lokalu o wspomnianej nazwie i wszedłem. Następnie wybrałem sześcioosobowy stolik (bo czemu nie?) i usiadłem przy zewnętrznym krańcu blatu tak, żeby kelnerce było wygodnie podać mi posiłek. Ach, oczywiście najpierw zdjąłem kurtkę. Menu wziąłem sam, gdyż pani była zajęta obsługą, a mnie nie chciał się czekać. Przekartkowawszy ten dokument zdecydowałem się na zupę z klopsikami, która w Bułgarii nazywa się "supa topcheta" czyt. "topczeta" cyr. "супа топчета". Czyli zupa - kuleczki. Jest to zupa z kuleczkami z mięsa mielonego z ryżem. Bardzo smaczna w oryginale i takiej też oczekiwałem w tym lokalu. Moje zamówienie zostało przyjęte niezwykle szybko, mogłem więc zasiąść i przyjrzeć się bliżej wystrojowi szynku. Na ścianach są fotografie, głównie z Czarnogóry. Jest sporo motywów ludowych i różnych gadżetów wskazujących jasno na charakter tego miejsca. Z głośników lecą nieśmiertelne hity folk-popu, tak rozprzestrzenionego na Bałkanach, jak ongiś Hiszpanka w Europie. Adil, Daniela, Marina i inne, tego pokroju gwiazdy estrady rozbudziły wspomnienia lata. Zrobiło mi się miło, choć trochę szkoda, że byłem sam. Po kilku minutach przyniesiono mi zamówione danie, w glinianym naczynku z przykrywką. Otworzyłem naczynie, buchnął mi w twarz zapach błogi, znany z dzieciństwa z babcinej kuchni. Zacząłem jeść. Ten proces jest prosty. Łyżka ląduje w naczyniu, nabieram ilość przewidzianą przez producenta narzędzia, po czym umieszczam zawartość w jamie ustnej. Następnie porcja trafia do dalszej części układu pokarmowego, ale o tym pisał nie będę, bo się nie znam. Gdy wykonałem ilość powtórzeń wystarczającą do opróżnienia miski, wstałem, ubrałem kurtkę, odniosłem naczynie i zapłaciłem 8 polskich nowych złotych. Podziękowałem serdecznie, poprosiłem o przekazanie słów uznania kucharzowi, z zaznaczeniem, że pochodzą one od człowieka, który wychował się na takich potrawach. Zanotowawszy w pamięci po raz kolejny (wcześniej o tym nie pisałem, ale to prawda), że kelnerka ma fajne cycki, udałem się w drogę powrotną do biura.