łapcie zajawkę
CZĘŚĆ IV
Czasami, bardzo rzadko, ale czasami bywa tak, że splot głupich pomysłów, idiotycznych zagrywek oraz nierozsądnej ilości wypitego alkoholu, może doprowadzić do czegoś dobrego. Raz na tysiąc lat taki zestaw okazuje się rewelacyjny. Jak w przypadku tego Greka, Archimedesa, który po pijaku wpierdolił się do wanny, rozchlapał całą wodę i odkrył prawo wyporności. Tym razem to dla mnie gwiazdy ułożyły się pomyślnie i mocno pchnęły sprawy do przodu. Splot wyżej wymienionych okoliczności sprawił, że do dziś nie wszystko jest dla mnie jasne i oczywiste. Skupmy się na tym, co pamiętam najlepiej.
Po uspokojeniu Gienia porządnie daliśmy w palnik, żeby do końca ostudzić emocje. Skutek był wspaniały. Szybko poczułem się niezwyciężony. A skoro tak, czas nadszedł na pokera u Chrobrenkrantza. Nie zważając na krótkotrwałe utraty równowagi, zatoczyłem się w stronę najważniejszego z namiotów. Przed wejściem stało dwóch ochroniarzy, których rozgoniłem machnięciem ręką. Coś tam protestowali, ale nie przejąłem się tym i wparowałem do środka niczym kowboj wpadający do saloonu na coś mocniejszego i spotkanie ze znajomą dziwką. Jak do siebie.
- No, to jak, panie Chrobrenkrantz, z tymi kartami? Pogramy? – Czułem, że jestem w stanie rozbić tego wieczoru bank. Kilka zdziwionych twarzy obróciło się w moją stronę.
- O, widzę miejscowa szlachta już jest – kontynuowałem. – Moje uszanowanie, panie burmistrzu, szczęść Boże, księże proboszczu, cześć, gnoju. – Jako ostatniego przywitałem szefa lokalnej mleczarni. Ten nie odpowiedział na zaczepkę. Prawdopodobnie bardzo dobrze zrobił.
- Panie Detektywie, ja pana bardzo proszę o zachowanie pewnego poziomu. Tu sami kulturalni ludzie się zebrali – odparł Morris.
- Pan się cieszy, że ja jeszcze pion trzymam. O poziomie pogadamy zaraz. Można tu coś wypić? – Rozsiadłem się wygodnie przy stole.
- Oczywiście! – gestem przywołał kelnera.
- Pan sobie życzy?
- Pan sobie życzy, szklaneczkę Burbona, Scotcha i piwko do tego. – Chyba zacytowałem jakiegoś starego bluesmana, nie miało to większego znaczenia. I tak już przekroczyłem punkt, w którym można jeszcze przestać pić, więc taki bukiet napojów wydawał się doskonałym planem na najbliższe minuty. Już po chwili zamówione trunki stanęły obok mnie.
- Jak ksiądz proboszcz sobie radzi? Karta idzie?
- Z bożą pomocą, synu, jeszcze nie przegrałem.
- Ładnie to tak, proszę księdza, moce boskie do niecnych czynów wykorzystywać?
- Wspominałem ci synu, że na szczytne cele idą wygrane. I odrzuć ten prowokacyjny ton, albowiem wroga we mnie nie masz, jeno przewodnika możesz znaleźć.
- I do ciemnej doliny ksiądz mnie zaprowadzi. Dziękuję, postoję. Albo posiedzę.
- Panie Morris, nie uwiera, że wspierasz pan lokalnego patriarchę?
Morris akurat stał obrócony do nas plecami. Znajdowaliśmy się jakieś dwa – trzy metry wyżej niż reszta namiotów, a właściciel właśnie podziwiał swój dobytek.
- Pan, pozwoli i podejdzie, panie Detektyw.
Pozwoliłem. Podszedłem do niego. Z okna widać było całe kasyno. Okna z folii, ale zawsze.
- Co pan tu widzi?
- Mordownię ubraną w eleganckie opakowanie. Prawdę mówiąc.
- A ja tu co innego widzę, panie Detektyw. Ja tu widzę ludzi, którzy przyszli się bawić. Zapomnieć o troskach, wyszaleć się w niecodzienny sposób. To właśnie widzę, panie Detektyw. Więc i nie przeszkadza mi, że jednym z uczestników jest ksiądz. A proboszcz to przecież nie tylko zwykły ksiądz. Opiekun stada, czyż nie tak?
Gość wkurzał mnie taką gadką, ale w gruncie rzeczy miał trochę racji. Ludzie ufne duchownym, więc jak mieli tu przedstawiciela, czuli się trochę lepiej. A przynajmniej jakoś tam rozgrzeszeni. Wróciliśmy do stolika. Pierwsze rozdanie padło łupem mleczarza. Dobrze zagrał, trochę blefował, ale finalnie zgarnął całkiem przyzwoitą pulę. Dwa kolejne były księdza. Oczka świeciły mu z radości. Mnie akurat nie szło, co delikatnie osłabiło dobry humor i poczucie niezwyciężenia. Problem polegał na tym, że miałem ograniczone środki. Biedny nie byłem, ale na szastanie gotówką na lewo i prawo raczej nie było mnie stać. Przegrane rozdania rekompensowałem drogim alkoholem. Skoro gospodarz częstuje, nie wypada odmawiać. To elementarne zasady dobrego wychowania.
Po prawie dwóch godzinach gry moje położenie było następujące. Kasa prawie na wyczerpaniu, niebezpiecznie mało fajek i arogancja, która miała szanse mnie zgubić. Rzucałem sporo aluzji pod adresem legalności tego interesu, co u właściciela wywoływało niezbyt przychylne reakcje. Z tego co pamiętam, dostało się też burmistrzowi. Utyskiwałem, że przedstawiciel organów państwowych, więc jakby nie było, władzy, bierze udział w tej hecy. Po trzeciej godzinie mieli mnie serdecznie dość. Po czwartej jakiś drab złapał mnie za kołnierz i wywlókł z namiotu Chrobrenkrantza. Próbowałem stawiać jakiś opór, ale byłem już takim stanie, że obszedł się ze mną jak z dzieckiem. Było o tyle miło, że nie rzucił mną o glebę, tylko odstawił przed namiot szefa. Złapał mnie za poły płaszcza, przyciągnął do siebie i coś tam ględził o tym, że mam spierdalać i się tu nie pokazywać. Co miałem w tej sytuacji zrobić? Wyrżnąłem mu z bańki w nos i polazłem w swoją stronę. Każdy normalny człowiek postąpiłby tak na moim miejscu, prawda?
W kasynie świeciło pustkami. Musiało się zrobić bardzo późno, a mończanie, spłukawszy się zapewne do cna, powędrowali do swoich domów. Ja nie miałem ochoty iść do motelu i zamykać się w czterech ścianach. Wpadłem na genialny pomysł. Z kalibru tych pomysłów, które w stanie alkoholowej szajby urastają do rangi najwspanialszych odkryć w historii nauki. Ruszyłem w stronę miasta. Za cel wyprawy obrałem nasz moniecki szpital, za cel tak zwany merytoryczny, wyznanie siostrze Marylci miłości. No bo, kurwa, czemu nie? Problem polegał na tym, jak mi to później Marylcia opisała, że dowlokłem się do szpitala zalany w pestkę, bełkoczący i brudny jak jasna cholera. I pomyśleć, że miałem w planach szarmanckie zagrywki, przyjemną pogawędkę oraz czułe półsłówka, które miały doprowadzić do wyznania głębokiego uczucia miłości oraz przyrzeczenia dozgonnej wierności. Plan był w swoich założeniach bardzo odważny. Próbowałem nawet włamać się do kwiaciarni, bo zimą na zewnątrz nic nie mogłem znaleźć. Kwiatków, znaczy się. A przecież ona zasługiwała na kwiaty.
Podobno, bo wiem to z relacji, byłem uparty. Tyle tylko, że Marylcia nic nie rozumiała z mojego bełkotu. Może finalnie to i dobrze? Nie wiem. Ostatnią rzecz, jaką zapamiętałem w przebłysku świadomości, to Marylcia wyganiająca mnie z dyżurki.
- Niech Detektyw sobi idzi, i mi głowy ni zawraca idiotyzmami. W pracy przeciż jestem, a Detektyw miał pilnować chłopów, a ni sam si jak świnia uchlać. Jak to tak można, a? Ni wstyd panu?
Nie, wtedy akurat wstydu nie czułem. Czułem zawód i brak zrozumienia, ale nie wstyd. To przyszło później.
- No, już mi stąd, ni chcę pana widzic.
A to już zabolało bardzo. Obraziłem się, obróciłem na pięcie i powlokłem się w stronę motelu. Nie jestem wam w stanie opisać ile czasu musiałem ją potem przepraszać. Długo to trwało, ale w końcu jakoś udało mi się tę kochaną ptaszynę o złotym sercu ubłagać i wybaczyła. Ale to temat na osobną opowieść. A właściwie, nie wasz zafajdany interes.
Pijany i zły jak osa szorowałem ulicami Moniek. Na stacji benzynowej kupiłem butelkę wódki i postanowiłem opróżnić ją pod dworcem, od strony peronów. Jest tam miejsce przyzwoicie osłonięte od wiatru, skombinowałem trochę walających się gazet i kartonów i umościłem sobie miejsce przeznaczone na odarcie się z resztek człowieczeństwa.
Obudził mnie przeraźliwy ziąb i stukot kół pociągu. Do świtu pozostawało jeszcze trochę czasu, świateł miasta zwyczajnie nie było, więc siedziałem w niemal absolutnej ciemności. Jedynie dwie czy trzy latarnie na peronach rozświetlały delikatnie mrok nocy. Stukot kół się nasilał. Coś mi nie pasowało. Po niemal roku mieszkania w bliskim sąsiedztwie torów, znałem rozkład jazdy prawie na pamięć. O tej porze nic tędy nie powinno jeździć. A już na pewno nie ze strony Ełku, a byłem pewien, że hałas nadchodzi właśnie z tamtego kierunku. Ciekawostka. Ostatni osobowy przejeżdża tędy koło dwudziestej pierwszej, pierwszy jakoś po ósmej. Towarowych zasadniczo brak. Z niecierpliwością oczekiwałem na przejazd pociągu widmo. Promile grały jeszcze swoją symfonię, więc emocje uderzały ze zwojoną mocą. Gdybym był w motelu, nawet nie zwróciłbym na ten hałas uwagi. A tu proszę, jak zwykle, chcąc nie chcąc, na coś wpadłem.
Po kilku minutach skład zaczął przetaczać się przez stację Mońki. Skład to za dużo powiedziane. Lokomotywa i dwa wagony towarowe. Logo na plandekach informowało, że właścicielem towaru jest firma „Gniezno Chr. & Otto Co. Limited”. Trochę pogłówkowałem i gdzieś w zakamarkach pamięci zaświeciła świeczka. Mam cię, gagatku. Ciekawe tylko, co tym przewozisz. To było dosyć łatwe do sprawdzenia. Pociąg wlókł się tak powoli, że bez trudu go dopadłem i wspiąłem się na tylną rampę. Odsłoniłem plandekę i zakląłem ciężko z wrażenia. Minęliśmy peron i jak tylko znalazłem miejsce na bezpieczne lądowanie, zeskoczyłem z wagonu. Szczęśliwie nikt mnie nie widział, bo lądowanie dalekie było od mistrzowskiego. Potłukłem się, nabiłem kilka sińców, ale ogólnie byłem w dobrym stanie.
Teraz należało sprawdzić co takiego planuje Morris. Bo teraz już motyw stał się jasny. Wszyscy z okolicy są wyłączeni przez cały weekend, nikt się nie interesuje niczym innym poza kasynem. Łatwo i sprawnie można by przewieźć kolumnę czołgów i gówno by to kogokolwiek obchodziło.
Najpierw jednak. musiałem odpocząć i doprowadzić się do w miarę przyzwoitego stanu. Wyglądałem i czułem się parszywie.
CZĘŚĆ IV
Czasami, bardzo rzadko, ale czasami bywa tak, że splot głupich pomysłów, idiotycznych zagrywek oraz nierozsądnej ilości wypitego alkoholu, może doprowadzić do czegoś dobrego. Raz na tysiąc lat taki zestaw okazuje się rewelacyjny. Jak w przypadku tego Greka, Archimedesa, który po pijaku wpierdolił się do wanny, rozchlapał całą wodę i odkrył prawo wyporności. Tym razem to dla mnie gwiazdy ułożyły się pomyślnie i mocno pchnęły sprawy do przodu. Splot wyżej wymienionych okoliczności sprawił, że do dziś nie wszystko jest dla mnie jasne i oczywiste. Skupmy się na tym, co pamiętam najlepiej.
Po uspokojeniu Gienia porządnie daliśmy w palnik, żeby do końca ostudzić emocje. Skutek był wspaniały. Szybko poczułem się niezwyciężony. A skoro tak, czas nadszedł na pokera u Chrobrenkrantza. Nie zważając na krótkotrwałe utraty równowagi, zatoczyłem się w stronę najważniejszego z namiotów. Przed wejściem stało dwóch ochroniarzy, których rozgoniłem machnięciem ręką. Coś tam protestowali, ale nie przejąłem się tym i wparowałem do środka niczym kowboj wpadający do saloonu na coś mocniejszego i spotkanie ze znajomą dziwką. Jak do siebie.
- No, to jak, panie Chrobrenkrantz, z tymi kartami? Pogramy? – Czułem, że jestem w stanie rozbić tego wieczoru bank. Kilka zdziwionych twarzy obróciło się w moją stronę.
- O, widzę miejscowa szlachta już jest – kontynuowałem. – Moje uszanowanie, panie burmistrzu, szczęść Boże, księże proboszczu, cześć, gnoju. – Jako ostatniego przywitałem szefa lokalnej mleczarni. Ten nie odpowiedział na zaczepkę. Prawdopodobnie bardzo dobrze zrobił.
- Panie Detektywie, ja pana bardzo proszę o zachowanie pewnego poziomu. Tu sami kulturalni ludzie się zebrali – odparł Morris.
- Pan się cieszy, że ja jeszcze pion trzymam. O poziomie pogadamy zaraz. Można tu coś wypić? – Rozsiadłem się wygodnie przy stole.
- Oczywiście! – gestem przywołał kelnera.
- Pan sobie życzy?
- Pan sobie życzy, szklaneczkę Burbona, Scotcha i piwko do tego. – Chyba zacytowałem jakiegoś starego bluesmana, nie miało to większego znaczenia. I tak już przekroczyłem punkt, w którym można jeszcze przestać pić, więc taki bukiet napojów wydawał się doskonałym planem na najbliższe minuty. Już po chwili zamówione trunki stanęły obok mnie.
- Jak ksiądz proboszcz sobie radzi? Karta idzie?
- Z bożą pomocą, synu, jeszcze nie przegrałem.
- Ładnie to tak, proszę księdza, moce boskie do niecnych czynów wykorzystywać?
- Wspominałem ci synu, że na szczytne cele idą wygrane. I odrzuć ten prowokacyjny ton, albowiem wroga we mnie nie masz, jeno przewodnika możesz znaleźć.
- I do ciemnej doliny ksiądz mnie zaprowadzi. Dziękuję, postoję. Albo posiedzę.
- Panie Morris, nie uwiera, że wspierasz pan lokalnego patriarchę?
Morris akurat stał obrócony do nas plecami. Znajdowaliśmy się jakieś dwa – trzy metry wyżej niż reszta namiotów, a właściciel właśnie podziwiał swój dobytek.
- Pan, pozwoli i podejdzie, panie Detektyw.
Pozwoliłem. Podszedłem do niego. Z okna widać było całe kasyno. Okna z folii, ale zawsze.
- Co pan tu widzi?
- Mordownię ubraną w eleganckie opakowanie. Prawdę mówiąc.
- A ja tu co innego widzę, panie Detektyw. Ja tu widzę ludzi, którzy przyszli się bawić. Zapomnieć o troskach, wyszaleć się w niecodzienny sposób. To właśnie widzę, panie Detektyw. Więc i nie przeszkadza mi, że jednym z uczestników jest ksiądz. A proboszcz to przecież nie tylko zwykły ksiądz. Opiekun stada, czyż nie tak?
Gość wkurzał mnie taką gadką, ale w gruncie rzeczy miał trochę racji. Ludzie ufne duchownym, więc jak mieli tu przedstawiciela, czuli się trochę lepiej. A przynajmniej jakoś tam rozgrzeszeni. Wróciliśmy do stolika. Pierwsze rozdanie padło łupem mleczarza. Dobrze zagrał, trochę blefował, ale finalnie zgarnął całkiem przyzwoitą pulę. Dwa kolejne były księdza. Oczka świeciły mu z radości. Mnie akurat nie szło, co delikatnie osłabiło dobry humor i poczucie niezwyciężenia. Problem polegał na tym, że miałem ograniczone środki. Biedny nie byłem, ale na szastanie gotówką na lewo i prawo raczej nie było mnie stać. Przegrane rozdania rekompensowałem drogim alkoholem. Skoro gospodarz częstuje, nie wypada odmawiać. To elementarne zasady dobrego wychowania.
Po prawie dwóch godzinach gry moje położenie było następujące. Kasa prawie na wyczerpaniu, niebezpiecznie mało fajek i arogancja, która miała szanse mnie zgubić. Rzucałem sporo aluzji pod adresem legalności tego interesu, co u właściciela wywoływało niezbyt przychylne reakcje. Z tego co pamiętam, dostało się też burmistrzowi. Utyskiwałem, że przedstawiciel organów państwowych, więc jakby nie było, władzy, bierze udział w tej hecy. Po trzeciej godzinie mieli mnie serdecznie dość. Po czwartej jakiś drab złapał mnie za kołnierz i wywlókł z namiotu Chrobrenkrantza. Próbowałem stawiać jakiś opór, ale byłem już takim stanie, że obszedł się ze mną jak z dzieckiem. Było o tyle miło, że nie rzucił mną o glebę, tylko odstawił przed namiot szefa. Złapał mnie za poły płaszcza, przyciągnął do siebie i coś tam ględził o tym, że mam spierdalać i się tu nie pokazywać. Co miałem w tej sytuacji zrobić? Wyrżnąłem mu z bańki w nos i polazłem w swoją stronę. Każdy normalny człowiek postąpiłby tak na moim miejscu, prawda?
W kasynie świeciło pustkami. Musiało się zrobić bardzo późno, a mończanie, spłukawszy się zapewne do cna, powędrowali do swoich domów. Ja nie miałem ochoty iść do motelu i zamykać się w czterech ścianach. Wpadłem na genialny pomysł. Z kalibru tych pomysłów, które w stanie alkoholowej szajby urastają do rangi najwspanialszych odkryć w historii nauki. Ruszyłem w stronę miasta. Za cel wyprawy obrałem nasz moniecki szpital, za cel tak zwany merytoryczny, wyznanie siostrze Marylci miłości. No bo, kurwa, czemu nie? Problem polegał na tym, jak mi to później Marylcia opisała, że dowlokłem się do szpitala zalany w pestkę, bełkoczący i brudny jak jasna cholera. I pomyśleć, że miałem w planach szarmanckie zagrywki, przyjemną pogawędkę oraz czułe półsłówka, które miały doprowadzić do wyznania głębokiego uczucia miłości oraz przyrzeczenia dozgonnej wierności. Plan był w swoich założeniach bardzo odważny. Próbowałem nawet włamać się do kwiaciarni, bo zimą na zewnątrz nic nie mogłem znaleźć. Kwiatków, znaczy się. A przecież ona zasługiwała na kwiaty.
Podobno, bo wiem to z relacji, byłem uparty. Tyle tylko, że Marylcia nic nie rozumiała z mojego bełkotu. Może finalnie to i dobrze? Nie wiem. Ostatnią rzecz, jaką zapamiętałem w przebłysku świadomości, to Marylcia wyganiająca mnie z dyżurki.
- Niech Detektyw sobi idzi, i mi głowy ni zawraca idiotyzmami. W pracy przeciż jestem, a Detektyw miał pilnować chłopów, a ni sam si jak świnia uchlać. Jak to tak można, a? Ni wstyd panu?
Nie, wtedy akurat wstydu nie czułem. Czułem zawód i brak zrozumienia, ale nie wstyd. To przyszło później.
- No, już mi stąd, ni chcę pana widzic.
A to już zabolało bardzo. Obraziłem się, obróciłem na pięcie i powlokłem się w stronę motelu. Nie jestem wam w stanie opisać ile czasu musiałem ją potem przepraszać. Długo to trwało, ale w końcu jakoś udało mi się tę kochaną ptaszynę o złotym sercu ubłagać i wybaczyła. Ale to temat na osobną opowieść. A właściwie, nie wasz zafajdany interes.
Pijany i zły jak osa szorowałem ulicami Moniek. Na stacji benzynowej kupiłem butelkę wódki i postanowiłem opróżnić ją pod dworcem, od strony peronów. Jest tam miejsce przyzwoicie osłonięte od wiatru, skombinowałem trochę walających się gazet i kartonów i umościłem sobie miejsce przeznaczone na odarcie się z resztek człowieczeństwa.
Obudził mnie przeraźliwy ziąb i stukot kół pociągu. Do świtu pozostawało jeszcze trochę czasu, świateł miasta zwyczajnie nie było, więc siedziałem w niemal absolutnej ciemności. Jedynie dwie czy trzy latarnie na peronach rozświetlały delikatnie mrok nocy. Stukot kół się nasilał. Coś mi nie pasowało. Po niemal roku mieszkania w bliskim sąsiedztwie torów, znałem rozkład jazdy prawie na pamięć. O tej porze nic tędy nie powinno jeździć. A już na pewno nie ze strony Ełku, a byłem pewien, że hałas nadchodzi właśnie z tamtego kierunku. Ciekawostka. Ostatni osobowy przejeżdża tędy koło dwudziestej pierwszej, pierwszy jakoś po ósmej. Towarowych zasadniczo brak. Z niecierpliwością oczekiwałem na przejazd pociągu widmo. Promile grały jeszcze swoją symfonię, więc emocje uderzały ze zwojoną mocą. Gdybym był w motelu, nawet nie zwróciłbym na ten hałas uwagi. A tu proszę, jak zwykle, chcąc nie chcąc, na coś wpadłem.
Po kilku minutach skład zaczął przetaczać się przez stację Mońki. Skład to za dużo powiedziane. Lokomotywa i dwa wagony towarowe. Logo na plandekach informowało, że właścicielem towaru jest firma „Gniezno Chr. & Otto Co. Limited”. Trochę pogłówkowałem i gdzieś w zakamarkach pamięci zaświeciła świeczka. Mam cię, gagatku. Ciekawe tylko, co tym przewozisz. To było dosyć łatwe do sprawdzenia. Pociąg wlókł się tak powoli, że bez trudu go dopadłem i wspiąłem się na tylną rampę. Odsłoniłem plandekę i zakląłem ciężko z wrażenia. Minęliśmy peron i jak tylko znalazłem miejsce na bezpieczne lądowanie, zeskoczyłem z wagonu. Szczęśliwie nikt mnie nie widział, bo lądowanie dalekie było od mistrzowskiego. Potłukłem się, nabiłem kilka sińców, ale ogólnie byłem w dobrym stanie.
Teraz należało sprawdzić co takiego planuje Morris. Bo teraz już motyw stał się jasny. Wszyscy z okolicy są wyłączeni przez cały weekend, nikt się nie interesuje niczym innym poza kasynem. Łatwo i sprawnie można by przewieźć kolumnę czołgów i gówno by to kogokolwiek obchodziło.
Najpierw jednak. musiałem odpocząć i doprowadzić się do w miarę przyzwoitego stanu. Wyglądałem i czułem się parszywie.
--
"A poza tym sądzę, że należy ***** ***" Kato Starszy Folklor, legendy i historia Bułgarii. Po mojemu.